Nie popełnia błędów wizerunkowych, podpisze cyrograf krwią, by pozostawić program 500 plus, nie godzi się na zwijanie Polski lokalnej - Władysław Kosiniak-Kamysz, lider Polskiego Stronnictwa Ludowego w rozmowie z news.krakow.pl.
PSL idzie w ostatnich sondażach w górę. Pana notowania też rosną. Ostatnie badania CBOS pokazują, że jest Pan jednym z liderów zaufania społecznego, plasującym się na szóstym miejscu w kraju.
Mam dystans do sondaży. Nie płaczę, kiedy są słabe, ale też nie skaczę z radości, jeśli są trochę lepsze. Trzeba je oczywiście analizować, ale nie zachwycać się nimi.
Pięć pierwszych miejsc zajmują politycy partii rządzącej. Dlaczego Polacy nie ufają opozycji, która tyle mówi o obronie ich praw demokratycznych?
Na ten wyniki duży wpływ miał zapewne ostatni kryzys parlamentarny. Widać, że postawa normalności, szukania porozumienia i zgody, którą wówczas zaprezentowaliśmy spotkała się z poparciem Polaków.
Politycy opozycji popełnili poważne błędy wizerunkowe. Panu to się nie przytrafia.
Kiedy zostałem ministrem pracy też mogłem się zachłysnąć władzą. Wtedy łatwo popełnić błąd. Chyba jestem odporny na te pokusy. Dorastanie w domu, w którym polityka była stale obecna, uodporniło mnie na to.
Przeciwnicy PiS są rozczarowani postawą Mateusza Kijowskiego. Nie tak sobie wyobrażali przyszłość Komitetu Obrony Demokracji.
Nie cieszę się z tego, co z tym ruchem się stało, bo szanuję ludzi, którzy angażowali się - często po raz pierwszy w życiu - w działalność społeczną czy polityczną. Zachowanie Mateusza Kijowskiego zaszkodziło budowaniu społeczeństwa obywatelskiego.
Czy czuje się Pan teraz liderem opozycji?
Nie czuję się i nie aspiruję do tej roli, chcę być jak najlepszym liderem Polskiego Stronnictwa Ludowego i tylko to mnie interesuje.
Elektorat PSL jest zawłaszczany przez PiS. Jak Pan chce o niego zawalczyć przed najbliższymi wyborami?
W przeszłości nasz elektorat był już zawłaszczany przez AWS, czy SLD i tych partii nie ma dziś w parlamencie. Podczas ostatnich wyborów dostaliśmy od wyborców żółtą kartkę. Wiem, że to było ostatnie ostrzeżenie i kolejnego już nie będzie. Mam poczucie, że udało nam się dobrze odczytać te sygnały. Zmieniamy siebie. Teraz możemy pokazywać, że jesteśmy opozycją racjonalną, która nie formułuje wyłącznie „antypisowskich” postulatów. Do następnych wyborów odbudujemy naszą pozycję konkretnymi propozycjami programowymi i postawą przywracania normalności w polskiej polityce.
Senat Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjął niedawno uchwałę, w której przestrzega przed „narastającą w Polsce polaryzacją i radykalizacją postaw i działań politycznych oraz coraz bardziej pogłębiającym się podziałem społeczeństwa”. Jest aż tak źle?
Po obu stronach sceny politycznej są radykalne grupy społeczne: fanatyczni zwolennicy PiS-u i jego fanatyczni przeciwnicy, ale ja uważam, że ważniejsza jest większość, która chce spokoju, normalności i współpracy, przynajmniej w najważniejszych dla państwa sprawach.
Na co się zgodzicie?
Będziemy popierać dobre pomysły w sprawie polityki prorodzinnej. Tak było z programem 500 plus. Uważam, że powinien zostać utrzymany już na zawsze, choć wiem, że PiS będzie kreował kampanię wyborczą na strachu, że inni to świadczenie zabiorą.
Pana zdaniem 500 plus nie jest w żaden sposób zagrożone?
Nie jest. Podpiszę cyrograf krwią, że 500 plus w Polsce zostanie.
Dla wszystkich?
Z wyjątkiem najbogatszych. Wprowadziłbym trzy zmiany w tym programie: próg dochodowy; zasadę złotówka za złotówkę, która pozwoli w przypadku nieznacznego przekroczenia progu pobierać świadczenie w zmniejszonej wysokości oraz 500 zł na każde dziecko, a nie tylko drugie i kolejne.
A co jest dla PSL nie do przyjęcia?
Zwijanie polski lokalnej.
Nie podoba się Panu pomysł Jarosława Kaczyńskiego, by w samorządach obowiązywała kadencyjność?
Nie jestem zwolennikiem ograniczania roli suwerena, z resztą tak często wymienianego w ostatnich miesiącach, więc nie jestem też zwolennikiem kadencyjności. To wspólnota mieszkańców decyduje o tym, kto jest ich gospodarzem, a nie prezes jednej partii. Nie można przez pryzmat Warszawy patrzeć na wspólnoty lokalne, bo Warszawa to nie cała Polska. Nawet jeśli się ją rozszerzy o sąsiednie gminy, to nadal 2400 gmin pozostanie poza stolicą.
Patrząc na poczynania partii rządzącej wprowadzenie reformy samorządowej wydaje się tylko kwestią czasu.
Kadencyjność w samorządach jest niezgodna z Konstytucją, ponieważ ogranicza bierne prawo wyborcze, czyli prawo do ubiegania się o stanowisko. Dziś takie ograniczenie ustawa zasadnicza przewiduje tylko w przypadku urzędu prezydenta. Jeśli więc PiS chce wprowadzić je również w samorządach, musi zmienić Konstytucję. W tym parlamencie nie zdobędzie jednak do tego wymaganej większości.
Ale pewnie znajdzie sposób, by zrobić to inną drogą.
PiS ma większość parlamentarną, ale nie ma mądrości absolutnej. To, co teraz robi trzeba będzie kiedyś odwracać i my to na pewno zrobimy, jeśli będziemy mieć na to wpływ po kolejnych wyborach. Z raportu Fundacji Batorego wynika, że tylko w dwóch europejskich państwach istnieją ograniczenia kadencji w samorządach. To Portugalia, gdzie jest trzykadencyjność i Włochy, gdzie obowiązuje dwukadencyjność, wprowadzona z uwagi na układy mafijne.
W Polsce problemu z mafią nie ma, ale przyzna Pan, że bywają lokalne układy, których mieszkańcy czasem nie są w stanie rozbić w wyborach.
Oczywiście w każdym środowisku może się znaleźć czarna owca, ale z drugiej strony wyrzucanie dobrych gospodarzy nie poprawi jakości życia mieszkańców. Zniszczy za to wiele wspólnot lokalnych i wprowadzi zamieszanie. Często nie da się zaprojektować rozwoju miasta w ośmioletniej, czy jak proponuje PiS, w dziesięcioletniej perspektywie. Może należy wzmocnić instytucję referendum przy odwołaniu danej osoby, obniżyć próg, tak by kontrola społeczna była silniejsza w czasie sprawowania funkcji.
Coraz częściej jest Pan wymieniany jako idealny kandydat na prezydenta Krakowa. Mówi się nawet, że zostanie Pan namaszczony na to stanowisko przez Jacka Majchrowskiego, gdyby on już nie startował w przyszłorocznych wyborach.
Prezydentem zostaje się nie poprzez namaszczenie, ale zwycięstwo w wyborach. Nie da się ich oczywiście wygrać bez zaplecza, wsparcia, komitetu wyborczego i autorytetów, które stoją za daną kandydaturą, szczególnie w takim mieście jak Kraków. Podczas wyborów w 2002 roku znalazłem się w komitecie poparcia Jacka Majchrowskiego. Wówczas musiał się on zmierzyć z takimi tuzami jak Jan Maria Rokita, Józef Lassota, czy Zbigniewa Ziobro, i – choć mało kto w to wierzył – wygrał, będąc człowiekiem najmniej znanym w tym gronie. Wybory w Krakowie może wygrać tylko osoba, która łączy różne środowiska i potrafi rozmawiać z różnymi ludźmi, nie tylko z tymi, którzy myślą podobnie. Na pewno nie może to być też osoba ortodoksyjna.
Mówi Pan o sobie?
Mówię o Jacku Majchrowskim.
Który sugeruje, że to Pan mógłby być jego następcą.
Bycie prezydentem Krakowa to byłby dla mnie wielki zaszczyt. Miło jest, gdy się słyszy takie rzeczy na swój temat, ale mam dzisiaj inne zadania i inną odpowiedzialność. Dlatego nie mogę złożyć żadnej deklaracji w tej sprawie, zwłaszcza, że do wyborów jeszcze daleko. Nie wiadomo też, czy zmiany proponowane przez PiS w ogóle wejdą w życie i czy prezydent Majchrowski będzie startował w kolejnych wyborach. Dziś znaków zapytania jest jeszcze za dużo.
Rozmawiał Pan na ten temat z prezydentem Majchrowskim?
Nie. Dziś najważniejszym tematem jest obrona polskiej samorządności przed centralizacją, do której dąży PiS. Dlatego uruchamiamy w Krakowie Ruch Obrony Polskiej Samorządności.
Czy propozycja poszerzenia granic Warszawy o okoliczne gminy może zostać przeniesiona na grunt krakowski?
Takie sugestie już padają. Potrafię sobie wyobrazić, że jeśli tylko będzie się to politycznie opłacało PiS-owi, to Liszki, Wieliczka, Słomniki, czy Skawina staną się Krakowem.
Na tym akurat mógłby Pan zyskać startując w wyborach prezydenckich w Krakowie.
Z pewnością tak, ale to nie o to chodzi. Nie możemy pozwolić na postępujący rozbiór Polski samorządowej.
Dziś dużym wyzwaniem jest walka ze smogiem. Choć Kraków zmaga się z nim od wielu lat, Pan dopiero teraz, kiedy o problemie zrobiło się głośno w Warszawie, ogłasza program antysmogowy.
W sejmiku województwa małopolskiego PSL mówi na ten temat od dawna. Ostatnio problem urósł do rangi ogólnokrajowej dzięki badaniom, które pokazują, że polskie miasta są jednymi z najbardziej zanieczyszczonych w Europie, a dotyczy to nawet miejscowości uzdrowiskowych. Dziś mamy już odpowiednią wiedzę na ten temat, dlatego przyszedł czas na stworzenie narodowego programu walki ze smogiem. Przedstawiliśmy już swoje propozycje, dotyczące m.in. wymiany pieców, dopłat do rachunków za ogrzewanie, czy antysmogowych masek rozdawanych dzieciom w szkołach. Teraz przygotowuję wystąpienie do liderów wszystkich partii politycznych z apelem, aby każdy z nich przygotował swój własny program antysmogowy. Jesteśmy otwarci na propozycje rożnych środowisk. Złóżmy to w jedną całość i przyjmijmy w końcu narodowy program antysmogowy dla całej Polski i zapewnijmy jego finansowanie z budżetu centralnego.
Od lat zajmuje się Pan w Warszawie wielką polityką, ale do tej pory nie zrezygnował z lekarskiego etatu w krakowskim szpitalu, którym kieruje Pana ojciec.
Jestem na urlopie bezpłatnym, podobnie zresztą jak na uczelni.
Nie ma Pan poczucia, że w ten sposób blokuje komuś możliwość podjęcia pracy?
W tym zawodzie bardziej brakuje rąk do pracy niż miejsc pracy. Po drugie, dla polityka bezpieczeństwo zawodowe jest rzeczą bardzo ważną, bo pozwala mu podejmować samodzielne decyzje. Dzięki temu nie musi wisieć na klamce u mocodawcy i być podporządkowanym jego interesowi. Dlatego nie zamierzam się z zawodem lekarza rozstawać.