Z Jackiem Majchrowskim, prezydentem Krakowa rozmawiają: Magdalena Strzebońska-Jasińska i Anna Kolet-Iciek
Panie Prezydencie nie dotrzymał Pan słowa.
Jakiego?
Swojej zapowiedzi sprzed czterech lat, że na sto procent nie wystartuje w kolejnych wyborach prezydenckich, że nadszedł czas na emeryturę.
Sytuacja się zmieniła. Podam taki przykład: przed wyborami parlamentarnymi też wszyscy wiedzieliśmy, że Antoni Macierewicz nie będzie ministrem obrony narodowej, a jednak nim został.
Porównuje się Pan do polityków PiS? Dla niezależnego samorządowca może to być szkodliwe.
Absolutnie nie. Mówię, że życie pisze różne scenariusze i ta deklaracja, którą złożyłem cztery lata temu wówczas była prawdziwa. Dziś uważam, że źle bym zrobił, gdybym nie wystartował.
Dlaczego?
Bo alternatywa, która jest, specjalnie mnie nie cieszy.
Deklarował Pan, że chce oddać władzę młodym. Zapewniał, że gdy Władysław Kosiniak-Kamysz będzie kandydować, to miałby pańskie poparcie.
Tak. Miałby. On jest jednak w bardzo skomplikowanej sytuacji. Stoi na czele Polskiego Stronnictwa Ludowego i trudno byłoby mu prowadzić ogólnopolską kampanię w wyborach samorządowych, jednocześnie ubiegając się o fotel prezydenta miasta.
Długo zachęcał go Pan do startu?
Odbyliśmy kilka rozmów, podczas których namawiałem go do kandydowania, tym bardziej, że kiedyś był związany z Przyjaznym Krakowem. Z list tego komitetu dostał się do Rady Miasta.
Na kilka godzin przed Pana deklaracją o ponownym kandydowaniu, lider PSL na antenie radia wypowiedział słowa, że “nie da sobie uciąć ręki, że nie wystartuje”, czyli do tego startu w końcu się przekonał. Wie Pan coś na ten temat?
Nie wiem, czy się przekonał. To zdanie nie brzmi jak zdanie człowieka przekonanego.
Ponoć Pan nie chciał kandydować, ale w ostatniej chwili uległ namowom otoczenia. Na godzinę przed konferencją miał Pan dzwonić do posła Kosinaka-Kamysza z informacją, że zmienia zdanie i jednak startuje. Tak było?
Proszę wybaczyć, ale ponieważ osoby, z którymi prowadzę tak ważne rozmowy traktuję poważnie i chcę, żeby one mnie tak traktowały, to trzymam się zasady, że nie dzielę się publicznie tego typu informacjami.
Ogłaszając decyzję o swoim ponownym starcie użył Pan słów, robię to, by wszystko nie poszło “na rozpieprz”. Co konkretnie miał Pan na myśli?
Jak przyjrzymy się mentalności naszych polityków i pseudopolityków, to nie znajdziemy dużo takich osób jak ja, czyli nie zaczynających urzędowania od negowania wszystkiego, co zrobili poprzednicy, a przede wszystkim wymiany ludzi na innych, którzy często nie mają odpowiedniego doświadczenia.
Ale Pan też wprowadził do magistratu i spółek komunalnych swoich ludzi.
Tylko wiceprezydentów. Gdy popatrzy się na szefów urzędów, to z małymi wyjątkami są to awanse pracowników. Gdy objąłem to stanowisko, nie zwalniałem hurtem osób na stanowiskach kierowniczych. Wielu z nich do dzisiaj w magistracie na takich stanowiskach pracuje. Obawiam się jednak, że gdyby przyszedł ktoś inny do magistratu, na przykład Małgorzata Wassermann, która nie jest osobą samodzielną, bo ma szefa nad sobą i całą strukturę partyjną za sobą, to zacznie się - jak powiedział kiedyś Ryszard Terlecki - odbijanie Krakowa.
Czy Pana start w wyborach daje gwarancję, że Małgorzata Wassermann nie będzie prezydentem Krakowa?
Nie, takiej gwarancji nie ma.
Obawia się Pan przyszłego starcia z kandydatką PiS?
Nie boję się Małgorzaty Wassermann. Raz miałem z nią kontakt i sprawiała wrażenie rzetelnego prawnika, wiedzącego o czym mówi, ale gdy się popatrzy na jej otoczenie, to człowieka może ogarnąć strach.
Dlaczego tak długo zastanawiał się Pan nad ponownym kandydowaniem?
Bo robiłem sobie analizę SWOT, czyli oceniałem, jakie są szanse na realizację tego planu. Rozważałem wszystkie za i przeciw.
A nie boi się Pan, że mieszkańcy mogli to inaczej odczytać: Jacek Majchrowski wahał się tak długo, bo nie chce być już prezydentem. Ma dość, ale otoczenie przekonało go do startu.
Wahałem się, bo to ciężka praca. Ci, którzy startują, nie mają świadomości, że codziennie trzeba podpisać około 200 pism, z których większość oczywiście należy przeczytać. Dziennie zajmuje to do trzech godzin. Ludzie myślą, że bycie prezydentem, to siedzenie w gabinecie, przyjmowanie hołdów, rozdawanie pieniędzy, chodzenie na imprezy i mówienie na nich, jakim się jest wielkim.
Czy zależy Panu w tej kampanii wyborczej na poparciu Platformy Obywatelskiej?
Zależy mi na poparciu mieszkańców.
Na czwartkowej konferencji wspomniał Pan, że będzie Panu miło, jeśli otrzyma poparcie różnych środowisk politycznych.
Politycy PO deklarowali wcześniej, że będą mnie popierać.
Dziś czują się oszukani, bo nie chce Pan tworzyć z nimi wspólnych list do Rady Miasta.
Oszukani? Tak mogliby się czuć, gdybym im powiedział, że będę tworzyć wspólne listy. Ale takiej deklaracji nie było.
Wyrażał Pan zadowolenie, że opozycja się jednoczy. Wielu liczyło na to, że wszystko się ułoży pod Pana skrzydłami. Czy jest jeszcze taka możliwość?
Ciągle mam taką nadzieję, bo przecież do tej pory niezmiennie padały takie deklaracje.
Jest szansa na wspólne listy z PO i Nowoczesną?
Uważam, że Przyjazny Kraków musi zachować swoją tożsamość.
Z sondaży przeprowadzonych przez PO wynika, że wspólny start dałby koalicji nawet 30 mandatów w Radzie Miasta. Gdy pójdziecie osobno, będzie ich dużo mniej, wtedy większość przejmie PiS.
Przyjazny Kraków był zawsze apolityczny. Stworzenie wspólnych list złamałoby tę zasadę. Trzeba wziąć jeszcze jedną rzecz pod uwagę: są dzielnice, w których koledzy z PO mają tak wielu chętnych na radnych, że te wspólne listy trudno byłoby nam ułożyć.
Przyjazny Kraków mógłby na tym stracić?
Tak
Ale po wyborach będzie Pan zmuszony wejść w koalicję.
Oczywiście.
Jest Pan gotowy na koalicję z PiS?
Jak popatrzymy na historię, to były kadencje, kiedy współpracowaliśmy z PiS i były takie, kiedy działaliśmy z PO. To nie jest tak, że musimy dostosować się do kogoś. Mamy swoje zdanie, czasem bliskie PiS-owi, a czasem Platformie.
Nie obawia się Pan, że PO może poprzeć innego kandydata? Na przykład Łukasza Gibałę.
Nie
To znaczy, że realnym konkurentem dla Pana jest tylko Małgorzata Wassermann?
Chyba tak, ale nigdy żadnego kandydata nie lekceważę.
Z sondaży przygotowanych przez Pana znajomych wynika, że jest Pan bliski zwycięstwa w pierwszej turze. A gdyby doszło do drugiej?
Nie robiłem takich sondaży
Jak to możliwe? Nie zrobił Pan, czy nie chce powiedzieć, bo nie są satysfakcjonujące?
Nie zrobiłem. Skupiłem się na poparciu dla poszczególnych osób, których nazwiska pojawiały się w mediach jako potencjalnych kandydatów na prezydenta.
To będzie trudna kampania wyborcza. Przygotowuje się Pan do niej w szczególny sposób?
Jest taki podmiot, jak TVP Kraków, w którym przez pięć lat był emitowany program “Omiń korki”. Odmówiono nam dalszej współpracy, bo im chodziło o pokazywanie korków, a nie nowych inwestycji drogowych, które pozwalają te korki omijać. Dla władz TVP nie ma sensu pokazywać tego, co zostało zrobione. Był też program Kraków.pl, który informował o tym, co dzieje się w naszym mieście, bez nachalności. Umowa obowiązuje do końca czerwca i już wiadomo, że nie zostanie przedłużona. Machina zaczęła działać.
Jest Pan gotowy na ostrą walkę?
Tak. Ale to nie jest nic zaskakującego. Żadna dotychczasowa kampania nie była miła, spokojna i uprzejma.
Kto ją dla Pana poprowadzi tym razem?
Jeszcze nic nie wiem. W tym tygodniu dałem sobie czas na zastanowienie. W przyszłym zacznę rozmowy.
Politycy ostrzegają, że fakt wygrania czterech kampanii z rzędu nie oznacza zwycięstwa w kolejnej. Zalecają Panu pokorę.
Zgadzam się z tym. Można przywołać przykład prezydenta Komorowskiego, któremu sondaże dawały 70 procent poparcia, a poniósł klęskę. Pewnie otoczenie mu wmawiało, że sprawa jest czysta, że nie ma co robić kampanii.
Pan też sprawia wrażenie, że jest już pewien swojego zwycięstwa.
Nie! Zawsze podchodzę do wyborów poważnie, niczego nie dostaje się w prezencie. To zawsze jest oddanie się pod ocenę mieszkańców i wszystkie scenariusze są możliwe. Podchodzę do tego z pokorą i teraz też tak będzie.
Co Pan obieca mieszkańcom?
To już program wyborczy, o którym na razie nie chcę mówić.
Przykład ostatnich wyborów parlamentarnych pokazał, że głosy zdobywa się rozdając ludziom gotówkę.
Ja jej nie dam. Za to robią to już radni. Niektóre przygotowane przez nich uchwały są takim rozdawnictwem, jak chociażby ostatni projekt dotyczący darmowych przejazdów dla uczniów również w okresie wakacyjnym.
Nie będzie rozdawnictwa w gotówce, ale trzeba czymś przebić obietnice, które z pewnością złoży Małgorzata Wassermann. To będzie kadencja poświęcona potrzebom mieszkańców. Są gminy, które rozdają pieniądze, tworząc własne programy 500+.
Tak, można to zrobić, ale wówczas trzeba jasno powiedzieć krakowianom: damy wam gotówkę, ale za to nie będziemy budować nowych ulic, ani kupować nowych tramwajów. Nie wiem, czy uznaliby to za dobry pomysł, bo zawsze powtarzam, że krakowianie wielokrotnie dali dowód, że są odporni na populistów.
Właśnie rząd przyjął rozporządzenie o obniżce wynagrodzeń samorządowców. Czy Pana zastępcy zgodzą się pracować za mniejsze pieniądze?
Ta regulacja jest idiotyczna, ale mam nadzieję, że nie będzie to stanowić dla nich problemu.
Będą dostawać nagrody?
Zawsze stosowałem taką zasadę, że jeżeli jest taka możliwość i spełniają warunki, to je dostają. Jedyną osobą, która nie otrzymuje nagród jestem ja.
Czy po wyborach będzie Pan współpracować z tymi samymi wiceprezydentami, czy zaproponuje stanowiska innym osobom?
Dziś trudno o tym mówić. To też w dużej mierze będzie zależeć od nich.
Czy widzi Pan ich wszystkich przy sobie?
Nie rozmawiam o zastępcach przed wyborami.
Niektórzy idą do wyborów z nazwiskami kandydatów na wiceprezydentów.
To jest ich sprawa. Oni mają taką koncepcję, a ja inną.
Zakłada Pan taką możliwość, że jeżeli w Radzie Miasta będzie koalicja z innymi partiami, to na stanowiskach wiceprezydentów pojawią się osoby przez nie rekomendowane?
Tak, ale nie mogą to być politycy, tylko osoby merytorycznie przygotowane do tych funkcji. Ktoś, kto ma zajmować się inwestycjami, czy architekturą musi się na tym znać.
W tej kadencji są też wiceprezydenci, których wcześniejsza praca nie miała związku z tą obecną w magistracie. Andrzej Kulig nigdy nie zajmował się promocją, czy kulturą, a Katarzyna Król - edukacją.
Andrzej Kulig miał doświadczenie i doskonale go znałem, bo pracował wcześniej ze mną w Urzędzie Wojewódzkim. Z kolei do pionu edukacyjnego szukałem kogoś, kto zna się na finansach i jednocześnie jest spoza środowiska nauczycielskiego. Kiedy Katarzyna Król obejmowała stanowisko to finanse, a nie reforma edukacji były największym problemem.
To uzasadnienia jest logiczne, ale nas nie przekonuje. Gdyby finanse były ważne, to na szefa Zespołu Ekonomiki Oświaty- zajmującego się właśnie finansami szkół - powołana zostałaby osoba z doświadczeniem w księgowości. Tymczasem została nim była wójt Mogilan, która poległa na budowie tamtejszego gimnazjum.
Na szczęście szybko zorientowaliśmy się, że nie był to dobry ruch.
Skoro mowa o polityce kadrowej. Czy jak wygra Pan wybory, to Jan T., były szef Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu jeszcze kiedyś wróci do urzędu?
Nie może wrócić. Ma już jeden prawomocny wyrok skazujący. Co prawda symboliczny, ale ma.
Ale w ciągu następnej kadencji skazanie pewnie ulegnie zatarciu.
Rozdział z panem Janem T. jest zamknięty.
Na 100 procent?
Na 100 procent.
Czy za pięć lat też Pan będzie kandydować na prezydenta Krakowa?
Na wszelki wypadek nie odpowiem na to pytanie.
Fot. news.krakow.pl