W ostatnich wyborach samorządowych frekwencja w Krakowie sięgnęła 55,99 proc. To świetny wynik, niestety "święto demokracji" popsuło niedawne głosowanie do Rad Dzielnic. Do urn wybrało się bowiem... 12 proc. krakowian. Czy to znaczy, że nie jesteśmy lokalnymi patriotami i nie interesuje nas co dzieje się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie? A może nie mamy złudzeń i Rady Dzielnicy są po nic i trzeba by je natychmiast rozwiązać? W poprawie opinii na temat Rad Dzielnic nie pomaga też zapewne brudna gra, jaką w kampanii prowadzą zwykle jej kandydaci.
Najwyższą frekwencję zanotowano w Swoszowicach. Tam do urn poszło ponad 18 procent uprawnionych do głosowania. Następna w kolejności jest dzielnica Zwierzyniec z wynikiem 17,9 procent. Najmniej wyborców - niewiele ponad 9 proc. - zagłosowało w dzielnicy XII Prokocimiu. W takiej sytuacji i przy takiej frekwencji by zostać radnym dzielnicy wystarczyło otrzymać kilkanaście głosów, czyli zaktywizować rodzinę i kilku znajomych. Na przykład Krzysztofowi Sajdakowi, zwycięzcy z dzielnicy I (okręg 1) wystarczyło tylko... 17 głosów. I nie jest to odosobniony przypadek, na wyborczej liście znalazł się również kandydat, który dostał równe 0 głosów.
Jeszcze cztery lata temu frekwencja w wyborach do Rad Dzielnic wyniosła w Krakowie 30 proc. Tyle tylko, że wtedy były one połączone z wyborami samorządowymi. Wygląda na to, że po rozdzieleniu głosowań, krakowianom nie za bardzo chciało się ponownie iść do urn. A przecież Rada Dzielnicy to najbliższa mieszkańcom administracja publiczna! Problem może leżeć również w tym, że miasto niezbyt przykładało się do popularyzacji tych wyborów, nie wspominając już o kandydatach, którzy niespecjalnie gorliwie zabiegali o głosy swoich wyborców. Czy byliśmy zmęczeni kolejnymi z rzędu wyborami? A może mamy nikłą wiedzę na temat kompetencji Rad Dzielnic bądź też wręcz przeciwnie, dokładnie wiemy co mogą i nie mamy na ten temat dobrego zdania? Na to pytanie muszą odpowiedzieć sobie zarówno krakowianie jak i lokalni politycy. Możliwości Rad Dzielnic reguluje bowiem ustawa o samorządzie, dopóki to się nie zmieni i nie dostaną one większego pola do popisu i większych kompetencji, frekwencja raczej nie wzrośnie.
Nie pomaga w tym też brudna kampania, prowadzona przez samych kandydatów. W większości dzielnic normą jest zrywanie plakatów swoich konkurentów, malowanie ich, wypisywanie wulgaryzmów albo... podkradanie ulotek swoich przeciwników z blokowych skrzynek. O jednej z takich sytuacji napisał na swoim koncie na portalu społecznościowym pewien mieszkaniec - "Kampania wyborcza do rad dzielnic. Prądnik Czerwony. ul. Łepkowskiego 9. Godzina 13:40. Dwóch jegomości chodzi od klatki do klatki i zbiera ulotki kandydata na radnego dzielnicowego z uchwytów na reklamy zawieszonych na ścianie każdej z nich. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że to nie były to ich ulotki i gdyby nie fakt, że jeden ze zbierających, o posturze misia, też kandyduje na radnego w tej dzielnicy. A już całkowitym deserem i szczytem kur... jest to, że ten zbierający o posturze misia, jest radnym miejskim, który ubiega się o stanowisko przewodniczącego rady miasta!!! Na moją uwagę, że to co robią jest słabe i nie w porządku, nie odezwali się słowem. Żałuję, że nie miałem przy sobie telefonu, wtedy wymieniłbym klienta z nazwiska." - pisze krakowianin.
Fot. Fokusmedia