Kiedy ją otwierano na ulicach Kazimierza zamiast życia nocnego gościły raczej niebezpieczne przygody. Jej twórcy, choć słabo się znali, podjęli decyzję, że razem spróbują stworzyć coś więcej niż bar. Tak w niewielkim lokalu w pomieszczeniach dawnego zakładu tapicerskiego powstał legendarny już klub, bez którego dziś trudno wyobrazić sobie nie tylko Kazimierz, ale i Kraków. Swój udział miała tu oczywiście magia…
Opowieść o początkach Alchemii brzmi trochę jak słynny fragment z Ziemi obiecanej Władysława Reymonta: „Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic (…). – To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę…”. Tyle że w krakowskiej opowieści zamiast XIX-wiecznej Łodzi mamy Kazimierz lat 90., dwóch wspólników i klub zamiast fabryki.
- Spotkałem mojego wspólnika w Singerze, trochę się znaliśmy z Teatru Bückleina, ale nie bardzo. I wtedy on zaproponował, żebyśmy razem otworzyli knajpę. Powiedziałem: czemu nie, i spytałem, ile ma pieniędzy. Powiedział, że 300 zł, ja miałem mniej więcej tyle samo. I tak zaczęliśmy – mówi Aleksander Wityński, który od 1999 roku razem z Jackiem Żakowskim prowadzi jeden z pierwszych i najsłynniejszych klubów na Kazimierzu.
Kiedy zaczynali, ta dzielnica jawiła się jako wyjątkowo egzotyczna część Krakowa. Jej wąskie uliczki kontrastowały z porządkiem i przestronnością Rynku Głównego, który wtedy wydawał się odległą od Kazimierza krainą. Osoby, które trafiały tu pierwszy raz, gubiły się, klucząc pomiędzy starymi, często sypiącymi się kamienicami. Aleksander Wityński zaczął swoją przygodę z Kazimierzem od jesiennego spaceru ul. Miodową, potem prowadził tu sklep z antykami, aż nadszedł czas Alchemii.
Przyznaje, że kiedy Jacek Żakowski poprosił go o przygotowanie biznesplanu dla ich przyszłej działalności, wybrał się do wróżki. Wśród kart tarota pojawiła się jedna z najmocniejszych - rydwan i to ona miała zagwarantować klubowi świetlaną przyszłość. Z zafascynowania magią, czy raczej pewną kobietą, która się nią pasjonowała, wzięła się również nazwa lokalu. Pierwszą zaproponowaną była Czarna Magia, ale w końcu zdecydowano się na Alchemię. Dobrze korespondowała z miejscem, zwłaszcza że jak potem dowiedzieli się właściciele, pierwszymi alchemikami w Krakowie byli przybyli tu z Hiszpanii Żydzi.
Jedną z najczęściej powtarzających się opinii, która pada w związku z Alchemią, jest określenie „miejsce z duszą”. Tę duszę od początku własnymi rękami tworzyli Aleksander Wityński i Jacek Żakowski. Zaczęli od wystroju. Postanowili stworzyć żywą pocztówkę z Kazimierza, korzystając z tego, co udało im się zdobyć. Barem stał się więc stary stół z piekarni, na którym kiedyś zarabiano ciasto, krzesła i stoliki wzięto w komis od jednego z klubów, który zbankrutował, na podłodze ułożono stare cegły – dlatego do dziś jest nierówna. Ze ścian tylko zdrapano farbę. Przez jakiś czas była tu też boazeria ze spalonych desek z jednego z kazimierskich budynków, w którym wybuchł pożar.
Dziś ściany lokalu ozdabiają stare zdjęcia, a do przyłączonego w późniejszym czasie pomieszczenia wchodzi się, jak do szafy. Lokal, w którym otwarto klub, początkowo zajmował pomieszczenia dawnego zakładu tapicerskiego i mieszczącego się obok złotnika – dziś jest tu zaplecze. Stopniowo przybywały kolejne przestrzenie – po dawnym sklepie z jajkami i punkcie naprawy telewizorów. Potem dodano także piwnice, w których dziś odbywa się większość koncertów.
Duszę zapewniła klubowi również działalność kulturalna. Od początku miał być czymś więcej niż tylko barem. Dlatego postawiono na koncerty, spotkania literackie i artystyczne. Fundacja Dom Kultury Alchemia jest m.in. organizatorem Krakowskiej Jesieni Jazzowej, którą stworzyła razem z jej pomysłodawcą Markiem Winiarskim, właścicielem jednego z najważniejszych wydawnictw freejazzowych na świecie i pasjonatem tego rodzaju muzyki. W ramach odbywającego się od 2006 roku wydarzenia występowali tu tacy artyści, jak Ken Vandermark, Peter Brötzmann, Mats Gustafsson, Sonny Simmons, Satoko Fujii oraz Joe McPhee.
- Te koncerty dają nam dużo satysfakcji zawodowej, to w tej chwili wizytówka klubu, jego wyróżnik. Nie robimy tzw. „masówki”, tylko ambitne przedsięwzięcia, co też stanowi dla nas istotne osiągnięcie. Staramy się wyszukiwać i promować nowych, ciekawych wykonawców – podkreśla właściciel.
Dodaje, że z klubem związani są też tacy artyści, jak Czesław Mozil, Kroke, Pink Freud czy Maciej Maleńczuk, którzy grywają tutaj niemal od początku swojej kariery i często wracają, by ponownie wystąpić na scenie kazimierskiego klubu. Swego czasu koncerty organizowane przez Alchemię odbywały się nawet na dachu słynnego Okrąglaka, gromadząc tłumy. Pomysł tej surrealistycznej sceny należał do Jacka Żakowskiego. Obecnie została ona rozebrana, ale być może jeszcze kiedyś wróci na Kazimierz.
Kiedyś biedna i zaniedbana dzielnica dziś pełna jest nie tylko krakowian, ale i turystów. To tutaj w dużej mierze przeniosło się krakowskie życie nocne, powoli zamieniając Kazimierz w miejsce coraz bardziej komercyjne i raczej usługowe niż mieszkalne. Jej początki wyglądały jednak zupełnie inaczej, a stosunki z mieszkańcami, jak zaznacza Aleksander Wityński, układały się różnie:
– W zasadzie zawsze jest jakieś tarcie między autochtonami a nowymi. Lokale gastronomiczne należą raczej do działalności, którą można nazwać uciążliwą. Ale zamieniliśmy dzielnicę z niebezpiecznej na głośną, to zawsze trochę lepiej, choć nie doskonale – podkreśla.
Początkowo, kiedy istniał Singer – pierwszy słynny lokal Kazimierza otwarty przez troje studentów – Alchemia i późniejsze Kolory czy Mleczarnia, ich właściciele wspólnie opłacali ochronę. Organizowali też wiele oddolnych inicjatyw, np. akcję „Czysty Kazimierz”. Jak zaznacza właściciel Alchemii, te czasy raczej już minęły. Teraz lokali jest zbyt dużo, każdy dba raczej o swoje interesy, zwłaszcza że dzielnica nie jest już tak niebezpieczna. – Mam wrażenie, że cały Kraków zrobił się bardziej jednorodny, Kazimierz już nawet nie jest tak bardzo inny niż był kiedyś Rynek, to były przecież dwie różne dzielnice – dodaje.
Mimo diametralnych zmian na Kazimierzu Alchemii udało się zachować jej dawny charakter. Często podkreślają to klienci i turyści, którzy zwracają uwagę na typowo krakowski klimat tego miejsca. Zuzanna poznała je dzięki mamie, która nadal lubi odwiedzać Alchemię. Sama przychodziła tu szczególnie często będąc jeszcze w liceum, a potem na studiach. Podobają się jej zwłaszcza tutejsze kameralne koncerty, niszowe pokazy filmowe czy dyskusje. Lubi też meble, bo każdy jest inny:
- Taki wystrój tworzy ciekawą atmosferę. Myślę, że Alchemia to jedno z bardziej interesujących miejsc na Kazimierzu. Poza tym można powiedzieć, że jest elastyczna: w dzień nadaje się na kawę i rozmowy, można tu przyjść nawet z dzieckiem, w nocy natomiast znacznie się zmienia – zaznacza Zuza.
Zmiany zachodzą też w przestrzeni klubu. Przez lata rozrósł się, także koncepcyjnie. Powstała bowiem Alchemia od kuchni, która stawia na kulinarne specjały. Mieści się tuż obok właściwego lokalu, a dania z niej pochodzące można zamówić również tutaj. Prowadzi ją dawny manager Alchemii, w którego pasje kulinarne postanowili zawierzyć właściciele, widząc, że to również coś, czego szukają ich klienci.
Wśród nich początkowo byli głównie studenci i entuzjaści chcący na Kazimierzu odkryć nieco inną stronę Krakowa. Potem dołączyli do nich turyści, nazywani kiedyś przez prowadzących Alchemię „paszportami”. Dziś przekrój wiekowy i środowiskowy w klubie jest mocno urozmaicony. Przychodzą tu młodzi, ale też osoby w średnim wieku czy nawet już bardziej zaawansowane w latach. Przyciąga ich klimat dawnego Kazimierza – żywa pocztówka…
Zdjęcia: Małgorzata Bożek