PILNE

Krakowskich "fuckuperów" inspiruje porażka [Rozmowa]

30 marca 2017 Apetyt na Kraków
Autor:  rozmawiała: Małgorzata Bożek

Emilia Meres, fot. Wiktoria Dalach.

FuckUp Nights, fot. Piotr Mleczko.

Wstydliwa, bolesna i nieunikniona. A może raczej cenna i niezbędna? Porażka ma ogromną wartość, przekonują organizatorki Fuckup Nights w Krakowie. To idea zrodzona w Meksyku, która dotarła już do 200 miast na świecie, a około rok temu również i do stolicy Małopolski. O tym, jak ważne są w życiu niepowodzenia i dlaczego coraz więcej osób chce otwarcie o nich mówić, rozmawiamy z jedną z koordynatorek przedsięwzięcia, Emilią Meres.

Małgorzata Bożek: Kim są „fuckuperzy”?

Emilia Meres: „Fuckuperami” jesteśmy wszyscy, choć nie każdego to pewnie ucieszy. Na FuckUp Nights mówimy, że są trzy rodzaje ludzi: ci, którzy doświadczyli porażki, ci mający ją jeszcze przed sobą i kłamczuchy. Ona zawsze jest obecna w życiu. Chodzi o to, czy się do niej przyznajemy, czy nie.

Skąd wzięła idea FuckUp Nights? 

Wszystko zaczęło się w Meksyku w 2012 roku. Początki były dość kameralne. Paru znajomych przy piwie zaczęło rozmawiać o swoich porażkach. Okazało się, że to bardzo inspirujące doświadczenie. Umówili się, że zobaczą się za dwa tygodnie i każdy z nich zaprosi kilku swoich przyjaciół. Zebrało się około trzydziestu osób i od tego momentu spotykali się już regularnie. Wkrótce ich pomysł zaczął się rozszerzać na cały świat. Teraz FuckUp Nights organizowany jest w prawie 200 miastach na całym świecie.

A jak ta idea dotarła do Krakowa?

Tak naprawdę przeze mnie i moją znajomą Anę, drugą koordynatorkę. Wcześniej się nie znałyśmy. Ja usłyszałam o FuckUp Nights od koleżanki mieszkającej w Szwecji i tam też spotkałam się z organizatorką tego wydarzenia w Sztokholmie. Przekazała mi kilka rad i swoje doświadczenia. Bardzo mi się to spodobało. Okazało się jednak, że w Krakowie nie ma czegoś takiego. Stwierdziłam, że w takim razie trzeba takie spotkania zorganizować. Kraków jest miastem start-upowym, studenckim, dynamicznym, to więc oczywiste, że pojawiają się tu również zawodowe wpadki. Jest ich dużo, są czymś normalnym i wiele osób ciekawią doświadczenia innych w tym względzie. Pomyślałam, że tutaj przyjmie się ta idea, bo ludzie są otwarci i przedsiębiorczy. Więc napisałam do założycieli FuckUp Nights w Meksyku.

Co było potem?

Miałam rozpocząć organizację spotkań, ale po miesiącu zgłosiła się też Ana. Ona pochodzi z Rumunii, ja z Kanady. Napisała, że też chciałaby zorganizować FuckUp Night w Krakowie, więc skontaktowali ją ze mną i tak zaczęła się nasza znajomość. Stwierdziłyśmy, że zrobimy to razem. Pierwsze spotkanie zorganizowałyśmy latem zeszłego roku.

Kogo można spotkać na FuckUp Nights? Czy są to zwykle młodzi ludzie, czy może doświadczone osoby, które doznały porażki i przychodzą, żeby jeszcze czegoś się nauczyć?

Najciekawsze jest to, że nasze wydarzenie przyciąga bardzo różnych ludzi. Od początku zresztą do tego dążyłyśmy. W Krakowie istnieje dobrze rozwinięta społeczność start-upowców i oczywiście studentów. Ale mamy też pracowników IT, inwestorów, ludzi, którzy zajmują wysokie stanowiska w korporacjach, czy rozwijają własne biznesy. Są również przedsiębiorcy, artyści, osoby pracujące w bankach czy inżynierowie. To ludzie w różnym wieku. Bardzo dużo jest oczywiście młodych. Temat ich ciekawi, nie są jeszcze zbyt przewrażliwieni na punkcie porażek i bardzo otwarcie podchodzą do sprawy. Ale tworzy się nam naprawdę interesująca mieszanka.

A czy porażka jest wciąż tematem tabu w biznesie?

Myślę, że tak.  Wiele osób wstydzi się o tym mówić otwarcie. Z jednej strony to jest przecież bardzo prawdziwe, ludzkie, z drugiej obnaża słabości. Tymczasem inni tak tego nie odbierają, są chętni, by nauczyć się czegoś, co wynika z porażki. Mamy bardzo dużą frekwencję podczas naszych spotkań, ale trudniej jest znaleźć prelegentów. Ludzie chcą słuchać, uczyć się, ale opowiadać o swoich wpadkach jest im dużo trudniej. Powoli się to zmienia. 

 Jak przekonujecie uczestników, by opowiedzieli o swojej porażce?

Ana pracuje w korporacji, ja jako wolny strzelec - trener i konsultant ds. komunikacji.  Mamy więc różne obszary działalności i różne kontakty. Prosimy o rekomendacje, same szukamy wśród ciekawych postaci w mieście. Mamy też ankietę, przez którą można się do nas zgłosić i podzielić swoim fuckupem. Raz musimy szukać i przekonywać, ale innym razem idzie to dość gładko, bo nasza inicjatywa spotyka się z pozytywnymi reakcjami. Nawet jeśli ktoś jej nie zna, po kilku słowach wprowadzenia zazwyczaj jest na tak. Tych, którzy mają wątpliwości zapraszamy na spotkania i namawiamy, by doświadczyli tego na własnej skórze, zobaczyli, jak to wygląda, nawet nie pod względem wystąpień, ale dla samych siebie. 

Ale zdarzyło się, że ktoś zgłosił się sam?

Tak, miałyśmy paru takich prelegentów. 

Dlaczego to takie ważne, by mówić o porażce?

Myślę, że porażki są konieczne do sukcesu, tylko nikt o tym nie mówi. Bo kiedy słyszymy, że komuś udało się coś osiągnąć, to zwykle nie widzimy, ile  wpadek, wysiłku i wyrzeczeń doświadczyła ta osoba, by dojść do tego punktu. Poza tym porażki są bardziej prawdziwe, a sukces, kiedy jest już znaczący, nie jest tak bliski ludziom, namacalny. 

Jaki był najbardziej spektakularny fuckup w Pani życiu zawodowym?

Jestem jeszcze na początku mojej kariery, ale mam też i takie doświadczenia. Mój fuckup i jednocześnie najważniejszy punkt w moim życiu do tego czasu nie jest do końca zawodowy, ale związany ze studiami. Urodziłam i wychowałam się w Ottawie. Tam funkcjonuje narracja, że jak chcesz osiągnąć sukces, to musisz wyjechać, przeważnie do Toronto. To miasto, które jest kanadyjskim Nowym Jorkiem, w którym spełnia się marzenia. Ja też planowałam, że tam pojadę, kiedy skończę studia. Mój uniwersytet doczekał się jednak własnej wpadki, bo ze względu na błąd systemu, nie mogłam zaliczyć ostatniego roku, gdyż kończyłam dwa kierunki. Pomyślałam więc, że pojadę do Toronto i tam skończę studia. Przed wyjazdem ciężko pracowałam, żeby móc się tam utrzymać. Oczywiście szukałam informacji, gdzie mieszkać, co robić, jaki uniwersytet wybrać. W końcu wszystko się udało. Przyjechałam i wytrzymałam trzy miesiące.

Dlaczego?

Ja po prostu nienawidziłam tego miasta i miałam nauczkę – jedną z wielu – że jak jedziesz gdzieś na weekend, to nie to samo, co zamieszkać tam na stałe. Ostatnio usłyszałam fajną frazę: "Planning is essential, but the plan itself is useless" [przyp. red. - planowanie ma zasadnicze znaczenie, ale sam plan jest bezużyteczny]. Ja planowałam cały rok, myślałam, że wszystko przewidzę, a okazało się, że mi się zwyczajnie tam nie podoba. Coś mi nie pasowało i tego nie można było zaplanować.

Co było w tym doświadczeniu najtrudniejsze?

Trudny był powrót do Ottawy. Mówiłam wcześniej, że mam gdzieś to miasto, że go nie lubię i że nie wrócę już z Toronto. A tu trzy miesiące i jestem z powrotem. Najgorsze jest to, że w człowieku toczy się wewnętrzna walka, z tym, co myślisz, że wszyscy chcą, żebyś zrobiła. Wydaje się, że wszystkie oczy są zwrócone na ciebie. A tak naprawdę ważna jest rozmowa ze sobą – co ja chcę, co mi się podoba i w pewnym momencie coś musi wygrać. To był mój sukces w pakiecie porażek, że przynajmniej ja wybrałam, co mi odpowiadało, ale też jednocześnie prawdziwa nauczka. W dziesięciu następnych latach na pewno będę miała fajną porażkę zawodową, ale jeszcze muszę poczekać na coś o takiej skali, jak ta pierwsza (śmiech).

Gdyby Pani miała wymienić najsłynniejszego Pani zdaniem fuckupera, kto by to był?

Mogłabym pewnie kogoś przywołać, ale tego nie zrobię. W FuckUp Nights chodzi o to, żeby nikogo nie wskazywać palcem i nie definiować przez porażki. Powiedziałabym, że to osoba, która osiągnęła sukces wewnętrzny, która ma największe wpadki i największe sukcesy, ważne, by były prawdziwie jej, niekoniecznie widziane przez cały świat. 

Następne spotkanie FuckUp Nights już w kwietniu.

Tak, 6 kwietnia w Pauzie In Garden. Spotkania prowadzimy po angielsku. Ja co prawda mówię po polsku, Ana dopiero się uczy, ale to też jest nasza druga strategia w ramach wspomnianej różnorodności. Wielu młodych ludzi uczy się angielskiego i chcą mówić w tym języku, więc dlaczego nie zrobić eventu, na którym będą mogli trochę poćwiczyć. Mamy dużą frekwencję, więc widzimy, że to się sprawdza i wprowadza różnorodność, bo przychodzi dużo Polaków, ale nie tylko.

Czy już wiadomo, kto będzie przemawiał na spotkaniu kwietniowym?

Tak, ale jeszcze nie chcemy tego zdradzać. Mogę ujawnić jedną osobę – będzie to Michał Misiek, współzałożyciel start-upu Airly.

Więcej informacji o FuckUp Nights – rejestracji, prelegentach i terminach spotkań na stronie: www.facebook.com/funkrk/

Zdjęcia:
1. Emilia Meres, fot. Wiktoria Dalach.
2. FuckUp Nights, fot. Piotr Mleczko.

Zamknij

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych.
Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia.
Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki.