W swojej ostatniej książce Anna Miotk na podstawie prowadzonych przez siebie badań aktywności w mediach społecznościowych, przekonuje że tylko 10 % użytkowników postuje, lajkuje, ocenia, działa. Większość z nas to „ciche myszki” netu. Siedzimy obserwujemy, trochę szpiegujemy, podpatrujemy. Świadomość tego, że zalajkowanie, wejście do grupy, udostępnienie czyjegoś linku czy wpisu, wreszcie nawet udostępnienie wyników niby żartobliwego quizu czy wyniku facebookowej analizy może nas osadzić po jakiejś stronie politycznego czy światopoglądowego sporu, paraliżuje wielu. Dotyczy to szczególnie tych, którzy z różnych względów, często biznesowych (tak!) nie chcą zostać zaszufladkowani przy którejś partii lub opcji.
Kto gada?
Ale ja dziś nie o tych co milczą, a o tych, co są głośni. Właśnie o tych 10 %. To aktywiści Facebooka, widoczni w wielu grupach dyskusyjnych, w dyskusjach pod artykułami prasowymi, zwykle ochoczo komentujący działania urzędników i polityków. Ich siłą nie są argumenty, bo trudno za takie uznać hasła „koniec sprzyjania developerom” albo „dość zabudowywania Krakowa”. Czy za głos w dyskusji o nowym logo Krakowa można uznać wpis „bez sensu, ale wiadomo, ktoś na tym zarobi. Nie mają na co wydawać pieniędzy???????”. Może i tak, ale zgodzicie się, że trudno dyskutować z takim argumentem. Tu nie ma pola do odpowiedzi, ale komentarze na takich forach trafiają często do tzw. mainstreamu jako opinia publiczna. Tymaczasem to tylko agresywne ujadanie tych samych osób w tych samych grupach. Od prawa do lewa, każda opcja ma swoich pochlebców i ujadaczy.
FB – różne zastosowania
Facebook, bardziej niż inne media społecznościowe, przypomina taki demokratyczny chlewik. Poważne komentarze i uwagi mieszają się z populistycznymi wstawkami, bełkotem, obelgami. Na jednym forum rozmawiają politycy, dziennikarze, przedsiębiorcy. Facebook umożliwia przeprowadzenie darmowego sondażu, nim sondowany pomysł zostanie ubrany w ramy konkretnego projektu. Pozwala wyłowić argumenty przeciwnika i przygotować się na ich odparcie w realnej debacie.
FB – nie zawsze dobry wybór
Zdarza się nierzadko, że FB okazuje się być kompletnie niewłaściwym narzędziem komunikacji. Przekonał się o tym jeden z moich znajomych, który za pośrednictwem FB próbował uprawiać literaturę. Bez odzewu. Opublikował na zakończenie literackiej przygody pełen żalu post, stwierdzając, że taka forma okazała się błędem. Niepowodzeniem (niewielką liczba lajków) zakończyły się również ambitne próby zamieszczenia tam ciekawych, ale przydługawych elaboratów Waldemara Domańskiego. (polecam „Dependent Pryncypała”, który jest odpowiedzią na słynny już anons Łukasza Wantucha o poszukiwaniu asystenta).
A w następnym felietonie m.in. o tym, co z lokalnymi mediami (i dziennikarzami) zrobiły social media. Przybliżę również ciekawą historię, jak to dla ubarwienia materiału prasowego dwóch dziennikarzy namówiło mima z Rynku Głównego do złożenia pozwu przeciw Krakowowi. Czyli opowiem, jak się robi temat. Bo to dopiero jest historia…